Dziś będzie bardzo osobiście, bo poruszę temat który dotyczy mnie samej. Temat, który przez całe wieki spędzał mi sen z powiek, który nie pozwalał mi normalnie funkcjonować, który stał się fundamentem moich przyszłych kompleksów. Podzielę się z Wami częścią mojej historii. Historii trudnej, brzydkiej, dramatycznej czasami, ale co ważne - historii, która po latach zmagań znalazła swój "happy ending".
Ci, którzy znają problem, wiedzą jak to się zwykle zaczyna - końcówka podstawówki (jeśli ktoś jest już tak wiekowy jak ja), gimnazjum (w przypadku młodszych egzemplarzy), a jak komuś bardzo dopisało szczęście, to szkoła średnia. Ni stąd ni zowąd na twarzy pojawia się coś, czego nigdy nie chcieliśmy, coś, przez co nie przypominamy już nas takich, jakimi byliśmy, jakimi znają nas rodzina i znajomi, coś, co sprawia że mamy ochotę się ukryć, bo odbicie w lustrze codziennie informuje nas że z taką "mordką" to i bez charakteryzacji moglibyśmy odegrać rolę życia w filmie na miarę "Koszmaru z ulicy Wiązów". Wiemy, że jest źle, ale nie potrafimy zrozumieć dlaczego. Przecież siostra/brat/kolego/koleżanka wyglądają normalnie. Słyszymy przeróżne komentarze, czasami szepty, czasami kąśliwe uwagi. Bolą, ale da się je znieść, gdy padają z ust, kogoś, kogo nie znamy, na kim nam nie zależy, kto nic w naszym życiu nie znaczy. Najgorsze wydają się pytania i dobre rady mądrych cioć, babć, czasami nawet przyjaciół. "Może powinnaś częściej myć twarz? Może używasz niewłaściwych kosmetyków? Na pewno dotykasz twarzy brudnymi dłońmi. Pewnie jesz za dużo słodyczy (jest tez wersja ze śmieciowym żarciem i nadmiarem coli). Byłaś z tym u lekarza?"
Tak, przeżyłam to osobiście i nie, nie jadłam śmieciowego jedzenia, nie obżerałam się słodyczami, zawsze dbałam o higienę, nawet do tego stopnia że mogło to zakrawać o paranoję. I co ważne - dzięki rozsądkowi moich rodziców trafiłam do lekarza, bo byli na tyle świadomi, że rozumieli powagę sytuacji. Trafiłam do niejednego lekarza, w zasadzie nie jestem już pewna czy było ich 6, czy więcej (6 pamiętam). Nikt nie potrafił pomóc. Pomóc trwale.
Przez długie lata toczyłam bezskuteczną walkę o cerę. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że trwało to ponad 20 lat. Przeszłam wszystkie możliwe terapie, zarówno miejscowe, jak i doustne. Przetestowałam na sobie działanie silnych antybiotyków: tetracykliny, klindamycyny, erytromycyny. Kiedy to okazało się przynosić tylko okresowe efekty, dermatolodzy wytoczyli ciężkie działa. W ruch poszła izotretynoina (oraz inne retinoidy). Kurację Izotekiem przechodziłam dwukrotnie. Za pierwszym razem efekty utrzymały się ok. 1,5 roku, za drugim - raptem 8 miesięcy. Żeby było ciekawiej, w obu przypadkach byłam pod opieką innych lekarzy, więc argument o źle dobranej dawce raczej nie ma tutaj zastosowania. Kuracje Izotekiem, szczególnie druga, wyrządziły w moim ciele potworne spustoszenie. Liczyłam się z przesuszoną do granic możliwości skórą, okresowo bolącymi stawami i mięśniami, wiedziałam że spadnie wydolność mojego organizmu, a ćwiczenia zaczną sprawiać więcej trudności. Ale po odstawieniu leku miało być tak pięknie... Nie było. Straciłam ok 30% włosów (i jak dotąd ich nie odzyskałam), paznokcie kruszyły się przy najmniejszym uderzeniu, wypadały rzęsy, żołądek zaczął wariować. A to wszystko dla 8 (tak ośmiu) miesięcy gładkiej cery. Gładkiej, bo nie mogę powiedzieć że ładnej. Lata różnych terapii odcisnęły na twarzy swój ślad. Nie w postaci blizn, ale licznych przebarwień i bardzo cienkiej, wrażliwej skóry, która czerwienieje przy każdej większej zmianie temperatury.
Od ostatniego leczenia Izotekiem minęło 5 lat, od terapii antybiotykami - rok. Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie "skuszę się" na tak radykalne metody, bo więcej z tego szkody, niż pożytku. W międzyczasie próbowałam pomóc sobie naturalnymi sposobami. Przeszłam przez fazę olejowania, robiłam własne sera i kremy, zamiast toników używałam hydrolatów, włączyłam kosmetyki mineralne do tzw. "kolorówki". Czego ja na tej twarzy nie miałam? Bywały miesiące, kiedy wydawało mi się że będzie dobrze, że to działa, ale później zawsze następowały kolejne okresy nawrotu.
W lutym, szukając informacji na temat naturalnych odżywek proteinowych, zupełnie przypadkiem natrafiłam na artykuł na temat witaminy B5 (czasami nazywanej kwasem pantotenowym) używanej do walki z trądzikiem. Tekst tak mnie zainteresował, że postanowiłam zgłębić temat. Na polskich stronach informacji jest niewiele, znacznie więcej można znaleźć na amerykańskich, gdzie witamina B5 zdobyła już popularność i swoich wiernych fanów. Osoby znające język angielski i chcące zapoznać się ze szczegółami badania dr Lit-Hung Leung'a, zachęcam do przeczytania obszernego artykułu zamieszczonego w The Journal of Orthomolecular Medicine Vol. 12, ale wszystkie niezbędne informacje "w pigułce" i po polsku podał Jakub Kola, w przytoczonym przeze mnie pierwszym linku.
Przyznam szczerze - jestem osobą sceptycznie nastawioną do wszystkich "hitów" w kwestii diety i urody. Gdy coś wydaje się zbyt piękne by było prawdziwe, przyglądam się temu ze zdwojoną podejrzliwością. Tak było i w przypadku witaminy B5. Nie nastawiły mnie pozytywnie informacje na temat tego, ile osób uczestniczyło w badaniach, ani tego jak długo trwały. Dodatkowym wielkim minusem była wiadomość o tym, że badania sponsorowane były przez producenta suplementów. To podważa ich wiarygodność (w moim przekonaniu). Ale jako że opinii pełnych zachwytu nad skutecznością kwasu pantotenowego znalazłam mnóstwo, a jest to witamina rozpuszczalna w wodzie (czyli w przypadku nadmiaru w organizmie powinna zostać wydalona), postanowiłam uczynić z siebie "króliczka doświadczalnego" i spróbować.
Od początku wiedziałam, że dawka 10 g (od takiej wyszedł dr Lit-Hung Leung) nie wchodzi w grę, bo aby ją zażyć, musiałabym nic tylko cały dzień łykać kapsułki (zazwyczaj jedna kapsułka zawiera 500-750 mg kwasu pantotenowego). Postanowiłam zacząć od dawki 3 x 1 kapsułka (750 mg witaminy B5 + 250 mg L-karnityny) między posiłkami. Pierwsze efekty zauważyłam już 10 dnia przyjmowania suplementu - skóra się wygładziła, na twarzy pojawiało się coraz mniej wyprysków, a te nowe szybciej znikały, zmniejszyły się pory, zwiększyło się nawilżenie, nie przetłuszczałam się tak bardzo w "strefie T".
Skończyłam pierwsze opakowanie i zaczęłam drugie - tym razem zmniejszając dawkę do dwóch kapsułek dziennie (z racji bardziej napiętego okresu w pracy czasami zdarzało mi się zapomnieć o kapsułce). Efekty już nie są takie, jak w pierwszym miesiącu stosowania, dlatego postanowiłam wrócić do dawki początkowej wraz z rozpoczęciem 3 opakowania. Taka miesięczna kuracja kosztuje mnie ok. 100 zł (używam produktu Clear Skin marki Apollo's Hegemony). Może wydawać się drogo, ale po ponad 20 latach udręki, jestem gotowa zapłacić te 100 zł dla poczucia ulgi gdy patrzę w lustro, spokoju i zadowolenia.
Oczywiście koszty nie ograniczają się wyłącznie do produktu Clear Skin, bo stan mojej cery to wypadkowa właściwej diety, suplementacji i pielęgnacji wraz z odpowiednią dawką snu i wewnętrznego spokoju (czyt. ograniczenie stresu). Zaniedbania w jakimkolwiek z tych elementów pielęgnacji natychmiast odbijają się na moim wyglądzie. Istotne jednak jest to, że kwas pantotenowy odgrywa tutaj kluczową rolę i bez niego - nawet gdy wszystko inne "działało" bez zarzutu - nigdy nie osiągnęłam takich efektów.
To, jak wygląda moja dieta, łatwo określić czytając poprzednie posty z kategorii "POLECAM" i "VIT ABC". Co ważne, od jakiegoś czasu szczególną wagę przywiązuję do picia wody (o której wcześniej często zapominałam). Dziś 1 litr z sokiem wyciśniętym z 1 cytryny to moje absolutne dzienne minimum, przy czym każdy dzień rozpoczynam od szklanki takiego napoju na czczo.
W zakresie suplementacji stosuję i polecam (poza wspomnianym Clear Skin):
- witaminę D3 (4000 j.m./ 100 mcg) koniecznie wraz z witaminą K2 MK7 (100 mcg),
- probiotyki (używam Ultimate 16 strain probiotic, SWANSON na zmianę z Enterol 250 mg - miesiąc na miesiąc),
- wyciąg z pestek grejpfruta.
Kupując suplementy, zawsze staram się wybierać te najbardziej naturalne - z najmniejszą ilością dodatkowych składników.
Skóra twarzy jest u mnie bardzo wymagająca i kapryśna. Jako że jestem zwolenniczką jak najbardziej naturalnych produktów, bardzo liczyłam na to, że sprawdzą się na niej oleje, samodzielnie wykonane kremy, czy sera. Próbowałam długo - w różnych formulacjach - ale z marnym skutkiem, dlatego potulnie wróciłam do kremów dostępnych na rynku, dbając o to, by miały stosunkowo dobry skład. Zdecydowałam się na polską markę Norel (linia Mandelic Acid) oraz francuską Theo Marvee (linia Caviariste). Jak na razie spisują się bez zarzutu, ale dla mnie sukcesem jest gdy kosmetyk nie blokuje porów, nie powoduje świecenia i dobrze nawilża. Z produktów wykonanych samodzielnie od lat używam serum 10% SAP z witaminą C ze sklepu Zrób Sobie Krem. Na mojej półce często goszczą także hydrolaty.
Makijaż wykonuję już tylko minerałami. Pokochałam amerykańska markę Lucy Minerals, ale coraz częściej "zdradzam ją" z rodzimą Annabelle Minerals (z czystym sumieniem polecam). Początki były bardzo trudne. Nie umiałam tak pięknie ukryć wszystkich mankamentów skóry, jak z pomocą zwykłych drogeryjnych podkładów. Z czasem nabrałam wprawy, dopasowałam odpowiednie odcienie na daną porę roku, nauczyłam się obsługi pędzli i teraz nie wyobrażam sobie powrotu do tradycyjnej kolorówki. Mam też nieodparte wrażenie, że minerały utrzymują w ryzach produkcję sebum, a na twarzy nie tworzy się tzw. "maska".
Do pielęgnacji ciała wybrałam produkty PALMER'S (balsam do ciała, krem do rąk, szampon), które nie tylko posiadają dobry skład (nowa formuła), ale również mają obłędny zapach. Cena wyższa niż konkurencyjnych produktów tego typu, ale dzięki wysokiej wydajności, zakup bardzo się opłaca.
Część z tych produktów to wynik wieloletnich poszukiwań i prób przeprowadzonych na własnym ciele, ale wiele to przypadkowe odkrycia. A z uwagi na to, że mam świadomość jak ciężko w dzisiejszych czasach trafić na produkt wartościowy, to dzielę się moim doświadczeniem. Może niektórym zaoszczędzę czasu, może niektórym nawet pomogę.
Zaczęłam dość osobiście i takie też będzie zakończenie...
Pod wieloma względami moje życie jest bardzo uporządkowane, działania przemyślane i z reguły do jakiegoś stopnia zaplanowane. Rzadko pozwalam sobie na pełną spontaniczność, nie podejmuję decyzji pod wpływem chwili, staram się by nie kierowały mną emocje, ale wierzę w przeznaczenie i to, że nawet jeśli coś trafia się przypadkiem, to na pewno nie bez powodu. Tyczy się to zarówno takich drobiazgów jak przypadkowe trafienie na artykuł, czy książkę, której nie szukaliście, a która jakoś tak sama wpadła w ręce, jak i kwestii o życiowym znaczeniu - przypadkowe spotkanie kogoś, kto przewraca nasz świat do góry nogami.
Dawno temu pewien chłopak powiedział mi: "Co ma być, to będzie" i sądzę, że miał rację. Nie znaczy to wcale, że mamy się zdać na los, że nie mamy wpływu na nasze życie, ale to, że pewne sprawy toczą się niezależnie od naszej woli, naszych starań czy pragnień. I nie ma co z tym walczyć, tracić siły i nerwy "płynąc pod prąd". Czasami warto odpuścić, pogodzić się z faktami, przeczekać. Wszystko, co przydarza się w naszym życiu, buduje naszą osobowość. Nawet kiedy bywa trudno, kiedy jesteśmy wyczerpani ciągłym zmaganiem się z codziennością, kiedy słyszymy przykre komentarze, kiedy nie mamy mocy wstać z łóżka, a każdorazowe spojrzenie w lustro doprowadza nas do szału, nawet kiedy z dnia na dzień zostaliśmy ze wszystkim sami, bo ktoś kogo kochaliśmy okazał się nie wart tej miłości. Przeżyłam to, byłam w każdym z tych miejsc i nie żałuję. Dziś jestem pewniejsza siebie, bardziej zdecydowana, silniejsza. I w końcu zaczęłam dostrzegać swoją wartość. Bolało nie raz, cierpiałam i nawet w tej chwili "liżę rany", ale w ciągu 37 lat mojego życia było tego już tyle, że z pełną powagą i przekonaniem mogę powiedzieć, że wyjdę z tego cało, że sobie poradzę, że od jutra zaczynam na nowo, nie oglądając się na przeszłość, a patrząc w przyszłość. Z optymizmem, bo nigdy nie wiadomo co przyniesie nowy dzień, bo jeden zwykły przypadek może sprawić, że wszystko się odmieni.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz